Mam zapisany w sobie taki dzień, kiedy to co robiłam, by sobie pomóc zaczęło działać, zaczęło przynosić efekty, których się nie spodziewałam. To był ten przełomowy moment dzielący moje życie na przed i po. To był ten pierwszy raz, gdy zamiast automatycznej reakcji na silny bodziec w postaci mojego wrzeszczącego kilkuletniego dziecka, doświadczyłam czegoś zupełnie innego. Nie porwało mnie, tak jak zwykle, nie wciągnęło mnie, nie posiadło mnie, nie usztywniło, nie spięło. Przeciwnie, zamiast prób spacyfikowania dziecka albo książkowego, ale nieautentycznego słuchania go, poczułam… współczucie. Ja je zobaczyłam, tak prawdziwie, sercem… zobaczyłam i czułam…
Tyle o tym czytałam, słuchałam, na głowę wiedziałam, ale nie było to dla mnie dostępne… Przychodziła sytuacja i bum… Działałam z podświadomości, a nie ze świadomości. Aż do tego razu.
To było tak jakbym przejrzała na oczy, jakby kawałek lodu, który utknął dawno temu w moim sercu i nie pozwalał w takich sytuacjach widzieć głębiej niż to, co na powierzchni, stopniał. Zamiast „chodzącego problemu” poczułam małe, kilkuletnie dziecko, które nie radziło sobie ze swoimi bardzo silnymi emocjami. Zamiast się nimi jak zwykle podpalić i szaleć ich ogniem, pozwoliłam jego emocjom wybrzmieć, pozwoliłam im przemówić… i słuchałam. Nie dlatego, że wiedziałam, że tak trzeba, nie na spięciu pilnującym, żeby zaraz nie wybuchnąć, lecz w totalnym przyzwoleniu, z otwartymi ramionami… Po raz pierwszy zamiast krzyczeć, pytałam, zamiast zakładać, zaciekawiłam się, zamiast potępiać, rozumiałam… Współ-odczuwałam… Współ-czułam… Wreszcie go czułam… w sytuacji, w których do tej pory najtrudniej było mi to dziecko czuć.
Pamiętam moje zdziwienie, że to się tak po prostu… stało, tak samo z siebie, że zamiast zareagować jak dziecko, zareagowałam jak dorosły, dobry dorosły, że zamiast skupiać się na sobie i robić z siebie ofiarę zobaczyłam i poczułam, że przede mną jest bezbronne, nieradzące sobie dziecko, które potrzebuje wsparcia. Do tej pory, pod wpływem bardzo silnych emocji mojego dziecka, albo się od nich odcinałam zaciskając się w sobie albo wpadałam w wir moich własnych emocji, interpretacji, założeń. Odpalały mi się totalnie automatyczne reakcje, które (teraz to wiem) wyciągały na wierzch mnóstwo starych, ukiszonych żali, pretensji, krzywd.
Ale tego dnia, tego razu, to nie nastąpiło. Nie nastąpiło, ponieważ już nie musiało. Nie nastąpiło, ponieważ od kilku tygodni wyrzygiwałam w moim procesie moje wewnętrzne „kiszonki”. Nie nastąpiło, ponieważ od kilku tygodni pozwalałam moim EMOCJOM, mojemu CIAŁU opowiedzieć MOJĄ WERSJĘ mojego dzieciństwa, co i jak NA MNIE wpłynęło, co MNIE zraniło, czego MI zabrakło. Pozwalałam temu wychodzić bez cenzury, bez korekty, w takiej formie w jakiej wychodziło. To, co we mnie siedziało zakneblowane, dostawało głos, z którym się liczyłam, który brałam na serio.
To dlatego tego dnia, bez żadnego wysiłku pojawiła się we mnie przestrzeń na moje rodzone dziecko i jego emocje, to dlatego po prostu skupiłam się na nim, na tym co ono czuło, co ono przeżywało, czego się dopominało tak jak umiało… I rozpoznałam w nim tę znajomą samotność, której i ja jako dziecko doświadczałam. Samotność wśród bliskich… bliskich a jednak dalekich, bo nie potrafiących postawić się w emocjonalnych butach małego człowieka.
We łzach mojego dziecka, w jego szlochu, krzyku, odczuciach, które go przerastały, poczułam siebie z dzieciństwa… Patrzyłam na poruszane łkaniem ciałko mojego dziecka, na usmarkaną, czerwoną od płaczu buzię, na drżące rączki i czułam jedno wielkie współczucie… współczucie dla mojego rodzonego dziecka i współczucie dla mojego wewnętrznego dziecka… To było przeszywająco smutne i jednocześnie niezwykle wzruszające, bo ta krzywda – jednego i drugiego dziecka była już widziana, uznawana, odczuwana, obejmowana, utulana… Czując jego, czułam również swoją wewnętrzną dziewczynkę. To było jak pojednanie po wielu, wielu, wielu latach, jak powrót do ciepłego domu…
Poczułam wtedy jak puszcza we mnie wielki supeł… A więc to tak było… A więc to stąd moje reakcje… A więc… to nie ze mną jest problem… problem w tym, że nie doświadczyłam tego, czego potrzebowałam, szczególnie w tych trudnych momentach… To było tak jakby spadły mi klapki z oczu na samą siebie. Przyszło głębokie czuciowe rozpoznanie i jednocześnie poczucie ulgi… a więc można coś z tym zrobić!
To czego tego dnia doświadczyłam i poczułam było dla mnie namacalnym dowodem, zapewnieniem, że droga, którą wybrałam jest właściwa. A potrzebowałam tego zapewnienia, bo to co ze mnie w moim procesie wypływało zaskoczyło mnie swoją intensywnością, ilością, siłą, mrocznością. Do tego miałam świadomość, że to dopiero początek, że krzywd, które we mnie siedziały, a potrzebowały być usłyszane, zobaczone, poczute było mnóstwo… I choć jeszcze wielokrotnie coś mnie potem porwało, to wiedziałam już jak to jest, jaki to jest stan, uczucie, gdy jest inaczej i że to jest MOŻLIWE i OSIĄGALNE dla mnie, by reagować nie z automatu, lecz z uzdrowionego, utulonego, ukochanego miejsca w sobie.
Od tego momentu brak zrozumienia i empatii wobec siebie i wobec mojego rodzonego dziecka coraz częściej ustępował miejsca zaciekawieniu i stawianiu się w butach mojego dziecka wewnętrznego i w butach mojego dziecka rodzonego, a automatycznie porywające mnie reakcje zamiast powodem samopotępienia i samoodrzucenia, stawały się drogowskazem do mojego skrzywdzonego wewnętrznego dziecka, posłańcem informującym o tym, że jakaś moja własna dziecięca krzywda nie jest jeszcze wyrażona, wysłuchana i utulona. Potrzebowałam więc ją rozpoznać, zamiast siebie za nią karcić. Pamiętać, że jeśli nie umiem z siebie dać, to dlatego, że sama nie dostałam, więc najpierw potrzebuję zaopiekować się moim wewnętrznym dzieckiem, wnieść dla niego to, czego zabrakło. Pamiętać, że to, z czego ranię na zewnątrz, nie jest utulone w środku, więc trza to utulić.
Bo ranią zranieni, a tulą utuleni.
To był wielki przełom dla mnie, ponieważ przez lata myślałam, że coś jest ze mną nie tak, że lepiej, żeby mnie nie było, bo nie umiałam panować na swoimi emocjami, pierdoła potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi. Szukałam odpowiedzi, uczyłam się różnych metod, czytałam mądre książki, robiłam notatki i przyklejałam je na szafkach w kuchni… a reakcje jak były tak były… Dopiero to, dopiero popatrzenie oczami mojej wewnętrznej dziewczynki, wyrażenie jej krzywd tak, jak potrzebowały się wyrazić przez ciało i jego reakcje, wyzwoliło mnie i odmieniło. Wewnętrzna wojna, wewnętrzne podziały, mogły wreszcie się zakończyć, a w to miejsce coraz bardziej wpływał spokój… i miłość. Miłość do samej siebie. Nareszcie.
Coraz częściej przychodziła myśl – „O tym trzeba powiedzieć innym”. Tylko jak? Jak ja mam to przekazać? Jak ja mam to wytłumaczyć? Nauczyć? Żeby to nie było z głowy, z teorii, lecz W CZUCIU, w prawdziwym i głębokim WSPÓŁCZUCIU dla dziecka, którym się było. Jak??? Cichutki głos mówił: „Znajdziesz swój sposób, znajdziesz. Teraz o tym nie myśl, teraz zadbaj o siebie, utul siebie, przyjdzie ci jak to zrobić”.
Ten głos miał rację. Każde jedno spotkanie z moim dzieckiem wewnętrznym – i tym zranionym i tym, które jest niezniszczalnym rdzeniem, boskim dzieckiem, stawało się skarbnicą żywej wiedzy i drogowskazów, którymi w pewnym momencie zaczęłam dzielić się z innymi. Na fundamencie wewnętrznych doświadczeń i procesów, prawdziwych i praktycznych przykładów oraz autentycznej ekspresji poprzez ciało powstawał sposób, podejście, język komunikacji z dzieckiem wewnętrznym, język, którego zaczęłam uczyć.
Od tego czasu minęła prawie dekada wypełniona sesjami, tematycznymi warsztatami online, warsztatami stacjonarnymi, a także kilkunastoma edycjami warsztatów online, które dedykowane są stricte nauce tego języka – języka pojednania, bliskości, czułości, utulenia, ekspresji. Pod koniec października zakończyła się kolejna ich edycja. I tak sobie siedzę i czytam ponownie wiadomości, które otrzymałam od Marty i Oli, które były na tych warsztatach.
“Modelujesz we mnie szczerość wobec siebie samej, wobec swojego ciała. Uczysz mnie większej odwagi i otwartości na siebie. Dajesz taaaak dużo nadziei i wsparcia, że ochhh!!! Uwielbiam Twoje wglądy, Twoje procesowanie, Twój model tworzenia bardzo szczerej i prawdziwej relacji samej ze sobą Tego mi trzeba, tego mi brakowało w mojej dotychczasowej drodze i powrocie.”
“Zauważyłam zmianę optyki jeżeli chodzi o własną osobę i kontakt z ciałem, traktuje się z większą uwagą, czułością, wręcz “gadam” do swojego ciała i siebie jak do swojego dziecka np. swojej córki, pocieszam, głaszcze itp. Widzę jak bardzo tego ciała nie zauważałam i siebie w tym wszystkim…jest to dla mnie naprawdę ogromny krok do przodu…Mam poczucie, że otrzymałam od Ciebie poprzez te warsztaty taki magiczny kompas, dzięki któremu znajdę drogę do mojego wewnętrznego domu i będzie mi łatwiej na tej drodze czasem wyboistej ale mając takie “narzędzie” zawsze sobie poradzę, będę wiedziała jak sobie pomóc, a wiedzę tę przekażę mojej córce.”
Zatrzymały mnie te słowa… Zobaczyłam tamtą siebie, z wtedy, tamtą, która poczuła, że to co robi, działa i pytała siebie w kółko “Jak ja mam to innym przekazać?”. Uśmiechnęłam się do niej… i powiedziałam: “Znalazłaś swój sposób Kochanie”. “Ale jak?” zapytała zaciekawiona. “Będąc sobą. Będąc po swojemu. Będąc wierną swojemu sercu. Robiąc to, co Ciebie wspierało, a nie to, co inni próbowali Tobie narzucać. Będąc nareszcie tą, której zabraniano Ci być – ekspresyjną, emocjonalną, wrażliwą, dociekliwą, chaotyczną i poukładaną, dziecinną i poważną, pełną zachwytu, radości życia i upartą! Ach Kochana, jak dobrze, że też upartą!”
Najwięcej mamy do dania, gdy robimy siebie.
Dzięki za ten tekst. Staram się nawiązywać dobrą relację ze swoim ciałem, okazywać mu czułość itd., i taki tekst jak twój pomaga mi w tym, utwierdza. Piękne jest to twoje doświadczenie i droga, którą przeszłaś. Dzięki wielkie i trzymaj się <3
Proszę bardzo i dziękuję za ciepłe słowa ❤️ Cieszę się, że to czym się tu dzielę jest wspierające ❤️
„Lepiej żeby mnie nie było” – to o mnie. Dziękuję Magdo, że jesteś
Och… Bardzo Cię rozumiem… ❤️ Przytulam ❤️
Dzięki Magdo za te słowa. Wzruszyłam się. Czytając to co napisałaś, miałam uczucie, że i ja jestem o mały krok od utulenia siebie. Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi
…
Aniu, bardzo Tobie tego życzę ❤️