Od pewnego czasu postrzegam ją zupełnie inaczej. Jest dla mnie czasem wytchnienia, refleksji, zadumy oraz respektu i podziwu dla natury, która nieustępliwie daje sobie CZAS na PRZEJŚCIE, czas na POMIĘDZY jednym głośnym, rozświetlonym i pełnym życia sezonem, a kolejnym. Czy to się nam podoba czy nie, obleka się mgiełką, pajęczyną, czernią, szarym błotem… Drzewa ogołocone z liści wyglądają jak cienie rzucane na ekran nieba. Kolorów trzeba szukać, bo przestają być oczywiste, a ich znalezienie wprawia w ulgę i zachwyt…
Nagość, wszechobecna nagość… Późna jesień oswaja z nią, niezmiennie i z wielkim spokojem pokazuje swoim przykładem, że Natura ogołocona odradza się ponownie pełna życia.
I tak jak ona, tak my, przechodzimy swoje cykle, tylko… czy rozpoznajemy je w sobie? Czy słyszymy je w sobie, czy czujemy? Czy zgadzamy się na nie, czy próbujemy je zwalczać? Czy nasza wewnętrzna natura może przekręcać swoje koło życia w zgodzie z własnym rytmem, czy wyrywamy jej ster? Jeśli to drugie, to co się wtedy dzieje?
A gdyby tak… pozwolić? A gdyby tak w zgraniu…? Co bym wtedy usłyszała/usłyszał od mojej wewnętrznej późnej jesieni…?