W podróży bohatera opisywanej przez Josepha Campbella jest taki moment, gdy mentor znika. Bohater musi odtąd poradzić sobie sam, korzystając z tego, czego nauczył się od mentora i co sam przyswoił, odkrył i wypracował pod jego okiem. To moment, gdy z zewnętrznego oparcia przestawia się na oparcie na sobie, na tym, co go stanowi. To czas próby. Czas, gdy trzeba rozłożyć własne skrzydła i na nich polecieć. W zaufaniu, że poniosą, w zaufaniu, że to co mam, co wiem, kim jestem, wystarczy. W zaufaniu, że reszty dowiem się, odkryję i nauczę się podążając swoją drogą i wypełniając swoje zadanie.
Bohater jednak ma poczucie, że nie jest na to do końca gotów, że tyle jeszcze pozostało do nauki, o tyle rzeczy chciałby jeszcze zapytać, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że odejście mentora jest nieuniknione. Dalszą drogę musi pokonać już sam, a podążając nią zdobywać własne doświadczenie i mądrość. To musi się wydarzyć. Inaczej bohater nigdy nie stanąłby w swojej mocy.
Odejście mojej babci było takim odejściem mentora, choć nie była nim faktycznie. Jednak była kimś kogo postrzegałam jako filar rodu. Była dla mnie jednym z tych żyjących bez końca mędrców, coraz bardziej siwiutkich i coraz bardziej pomarszczonych przez lata i lata doświadczeń. Jej odejście to dla mnie jeden wielki sygnał – jesteś gotowa wnuczuś, już czas.
Te miesiące od jej odejścia przewartościowały we mnie wiele. „Pracowały” we mnie niczym przyprawy w babcinym cieście na pierniki, które przygotowywała na kilka dobrych tygodni przed Świętami. Ciasto potem leżało i leżało przechodząc jakościami i wonią pieczołowicie dobranych składników. „No, popatrz wnuczuś jak to ciasto pracuje. Powąchaj je” mawiała z babcinym zachwytem zaglądając do miejsca, w którym leżakowało. Przez miesiące po jej odejściu czułam się tak jak to ciasto, złożone do zimnego, ciemnego miejsca, urabiane przez czas i aromat korzennych przypraw, czekające na ten moment, gdy zostanie rozwałkowane, ubrane w formy i włożone do ciepełka, by nareszcie wydać z siebie jedyny w swoim rodzaju zapach i smak rozpływającej się w ustach kruchości.
Takich pierników już nigdy nie będzie. Takich pierników urabianych jej rękami, wypełnionych jej energią już nigdy nie będzie. I to jest również dobra wiadomość. Bo każe mi pamiętać o tym, że KAŻDY z nas taki właśnie jest – jedyny w swoim rodzaju. I choć pierników i sposobów na ich wyrób jest mnóstwo, to takie Krysiowe były tylko te jedne i już nigdy się nie powtórzą. I choć mam łzy w oczach, gdy o tym myślę, to czuję też wdzięczność, że byłam jedną z tych osób, które mogły ich doświadczać. Bo opisać się tego po prostu nie da, tego trzeba spróbować.
W tym czasie, gdy babcia powolutku odchodziła, gdy ciałem była tu, a duchem już bardziej tam, przyszedł do nas kotek. Dokładnie w ostatni dzień tzw. bramy lwa. Tak jak babci odejście, tak jego przyjście wniosło ogrom refleksji, uzdrowienia, transformacji. A on tylko… JEST. Tego wszystkiego by nie było, gdyby jego nie było. To dzięki Leo poczułam głębiej niż kiedykolwiek, że samo istnienie jest już DARem, bo każde istnienie coś wnosi, coś zmienia, coś pokazuje, z czymś konfrontuje.
Gdyby nie było mnie, gdyby nie było Ciebie, życie wielu ludzi nie wyglądałoby tak samo. I tu nie chodzi o próżność i samouwielbienie. Tu chodzi o uświadomienie sobie tego, że każdy z nas jest tu po coś, że nasze życia są połączone niewidzialnymi nitkami. Poza tym, dopiero, gdy prawdziwie szanujemy własne istnienie potrafimy prawdziwie szanować istnienie innych i widzieć w nich dar oraz zadanie, z którym pojawili się w naszym życiu. I tak, czasami przychodzą po to, by nauczyć nas wyborów – z kim chcemy dzielić życie, a z kim nie i choćby za tę lekcję możemy być im wdzięczni.
I jeszcze jedno. Kiedyś moja mentorka Susanne powiedziała do mnie – „nie rozpoznajemy swoich darów, bo są dla nas proste”. Ileż razy tak jest, że zachwycamy się czymś co ktoś zrobił, a ta osoba mówi „E, to nic takiego”. Dla niej to nic takiego, dla niej to jest proste, bo właśnie z tym przyszła, w tym jest dobra. Na przykład ja byłam przekonana, że każdy człowiek potrafi wysłuchać, współczuć, dodać otuchy, podnieść na duchu. I dopiero, gdy usłyszałam słowa Susanne uświadomiłam sobie, że trafiłam na iluś ludzi w moim życiu, którzy tego zupełnie nie umieli zrobić. Dotarło do mnie, że wydawało mi się, że każdy to potrafi, bo dla mnie to jest naturalne, dla mnie to jest proste. No właśnie, ale ja z tym przyszłam. Tak jak kobieta, którą kiedyś poznałam i która gotuje w taki sposób, że tego nie da się opisać. Ale ona uważała wtedy, że to nic takiego, że przecież każda kobieta umie gotować. No nie i nie tak 😊 Jej gotowanie to była wirtuozeria!
Tak mnóstwo razy traktujemy siebie jak oczywistość. Nie widzimy w sobie nic szczególnego, nic wyjątkowego. Porównujemy się do innych. Oceniamy. Zapominając, że jesteśmy jedynym w swoim rodzaju przejawieniem na tym świecie i że Życie coś przez nas tutaj wnosi. Ostatnie miesiące pokazały mi tak wiele cech i jakości mojej babci, które zobaczyłam w innym świetle. I pojawiła się refleksja – jakie cechy i jakości nareszcie widzę w sobie i zachwycam się nimi, bo widzę je… w niej? Jakich cech i jakości w sobie nie doceniam, bo po prostu… są, bo wydają się takie oczywiste. A jakich w ogóle nie zauważam i dopiero, gdy pojawia się groźba ich utraty otwieram na nie oczy i serce?
Pozostawiam Cię z tymi pytaniami. Odnieś je do siebie. Niech w Tobie „popracują”, niech wydobędą smaki, które w Tobie drzemią. I dzielę się z Tobą obrazem mojej córki, który namalowała na moje urodziny. Bardzo mnie wzruszył i poruszył, bo to symboliczny zapis mojej esencji, tego z czym przyszłam na ten świat, a o czym przypominam sobie coraz bardziej. Wiedziała co i jak namalować, choć nic jej nie powiedziałam, taki dar 😊
Cudownie dziękuję
Proszę bardzo ❤️