Dzień Matki. Od kilku dobrych lat jest to dla mnie dzień szczególny, dzień refleksji. Dzień, w którym zatrzymuję się i dziękuję sobie, że mi się wtedy chciało, że miałam w sobie na tyle determinacji i odwagi, by skoczyć w otchłań i odnajdując swoje dziecko wewnętrzne, odnaleźć siebie i stać się dla siebie naprawdę kochającą mamą. Gdy zamykam oczy i wracają obrazy procesów, wyzwań, z którymi przyszło mi się zmierzyć to kręcę głową jakby niedowierzając. Jak ja to zrobiłam..? – pytam samą siebie. Skąd miałam tyle odwagi… siły..? I każdorazowo pojawia się odpowiedź… Miłość. To była miłość. Wewnętrzna miłość, która łapie mnie za każdym razem, gdy jej potrzebuję, a o istnieniu której w ogóle nie wiedziałam.
Z głęboką wdzięcznością myślę w ten dzień również o tych wszystkich kobietach, które zapoczątkowały i wspierały mnie w procesie odzyskiwania siebie, które swoją postawą i mądrością modelowały dla mnie to jak BYĆ kochającą mamą dla mojego dziecka wewnętrznego, dla siebie samej. Bez tej wewnętrznej mamy, bez tej dorosłej części we mnie, moja zmiana nie mogłaby być możliwa. Szczególne wzruszenie ogarnia mnie, gdy myślę o Bethany. Wsparcie, którego doświadczyłam od niej, to jak diametralnie zmieniło się moje życie dzięki uzdrawianiu matczynej rany pod jej skrzydłami, naprawdę nie da się opisać słowami.
Gdy trafiłam na Bethany tkwiłam w tzw. „nieucieleśnionej duchowości”. Doświadczałam „wysokich stanów”, by potem z impetem rąbnąć na ziemię. Góra, dół, góra, dół. Wędrowałam od „nauczyciela” do „nauczyciela” nie wiedząc, że szukałam dorosłego, który ogarnąłby mój wewnętrzny świat. Mój wewnętrzny dorosły wtedy nie istniał. Nie mógł, bo kiedy jako dziecko doświadczamy traumy więzi to nie wykształcamy w sobie tej kochającej, mądrej, samodzielnej, dorosłej części nas. Pozostajemy w uwikłaniu, emocjonalnej niedojrzałości i zależności, mimo, że fizycznie stajemy się dorośli. By dojrzeć, by uwolnić siebie z potrzasku, by wyzwolić siebie z przeszłości, potrzebowałam odnaleźć dziecko w sobie i stać się dla niego kochającym dorosłym.
Jak ja to zrobiłam? Dwutorowo. Oprócz tego, że robiłam w sobie przestrzeń na wszelkie wypływające emocje, ból, wspomnienia, jednocześnie zmieniałam to jak samą siebie traktowałam. To musiało być spójne, inaczej prawdziwa zmiana nie następowała. Jeśli na przykład wróciły uczucia porzucenia i dopuszczałam je w sobie, w ciele, wysłuchiwałam ich, mówiłam do dziecka w sobie, że teraz z nim jestem, to nie mogłam potem go pominąć/porzucić w relacji z drugim człowiekiem. To by było puste gadanie. Dlatego wszędzie tam, gdzie wysłuchane, objęte, poczute emocje zaprowadzały mnie do potrzeb, które następnie spotykały się z moim konkretnym traktowaniem samej siebie, budowała się relacja i zaufanie pomiędzy moim dzieckiem wewnętrznym, a moją dorosłą częścią, która swoją postawą i zachowaniem potwierdzała wypowiedziane słowa.
Uważam, że to jest kluczowe nie tylko w budowaniu wewnętrznej relacji, ale również w tym, by wyzwolić się z przeszłości. Dziecko wewnętrzne dopóki nie ma alternatywy do tego, co zna, nie może tego puścić. Innymi słowy tak długo, jak poprzez traktowanie samych siebie nie zbudujemy w sobie kochającego dorosłego, tak długo pozostawiamy swoje dziecko wewnętrzne w starych schematach, programach, rolach.
Dlatego Dzień Matki jak i Dzień Taty są dla mnie szczególnymi dniami. Są czasem zatrzymania i refleksji, wzruszenia i celebracji, wdzięczności i podziwu. Bo naprawdę jest co świętować. Budowanie zaufania z moim dzieckiem wewnętrznym było sporym wyzwaniem, które wymagało wysiłku, cierpliwości i odwagi. Zajęło trochę czasu zanim ono i ja poczuliśmy do siebie nawzajem szczerą miłość. To było jak nawiązywanie relacji z dzikim, nieoswojonym zwierzątkiem…. Dziś moje dziecko wewnętrzne czuje, że jest bezpieczne i kochane, dziś wie, że zareaguję, gdy dzieje mu się krzywda, dziś wie, że ma i Mamę i Tatę. Dziś świętujemy razem, że mamy siebie nawzajem 😊❤
(więcej o wewnętrznym tacie w Dzień Taty 😊)
To prawda. Trudny to dzień ale i najpiękniejszy. Smutny ale wesoły. Masę ambwiwalencji… dużo ukojenia ale i rany do zaleczenia… proces trwa i będzie trwał całe życie. Ale gdy już odzyskamy Naszych Wewnętrznych Rodziców i jesteśmy spójni to cudem to Życie jest… życzę dużo dobra dla Wszystkich i wyrozumiałości dla SIEBIE….
Doris pięknie to napisałaś ❤️
Cudowny wpis. Dziękuję. Mimo, że 4 lata temu rozpoczęłam moja wewnętrzna podróż pod Twoim przewodnictwem, to nie udało mi się „ominąć” etapu toksycznej duchowości… Mam górki i dołki, tak jak to opisałaś, nie umiem stanąć prawdziwie na własnych nogach. Dzisiaj jest mi bardzo trudno więc dla otuchy zostawiam tu komentarz. Ufam, że to proces i Twoje doświadczenia są dla mnie wielką nadzieją na lepsze ❤️
Agata przytulam ❤️ Jest naprawdę sporo rozpraszaczy, które odciągają nas od naszego wnętrza, od ciała, od dziecka wewnętrznego. Czasem są w coś poprzebierane… Dobrze jest je rozpoznać, nazwać, ustalić ze sobą jak chcemy na nie reagować. I tak, to jest proces. Pozdrawiam Cię ciepło ❤️